Miejsko-wiejskie ogrodnictwo na styl amerykański

Czy może być coś gorszego i bardziej niezrównoważonego niż to, co właśnie dzieje się w polskim budownictwie mieszkaniowym? Mieszczuchy wyprowadzają się z centrum na prowincje miast, ale mimo tego że już nie płacą podatków na transport publiczny czy szkoły w centrum, dalej przyjeżdżają tam codziennie do pracy. Syndrom Warszawy - niczym amerykański sen (albo raczej koszmar).
Złoto pośród zieleni Złoto pośród zieleni
Przyjazna przestrzeń służy nawiązywaniu międzyludzkich kontaktów Przyjazna przestrzeń służy nawiązywaniu międzyludzkich kontaktów
Zamieszkać w centrum czy na prowincji? Zamieszkać w centrum czy na prowincji?

Każdy (nie tylko w Polsce) marzy o własnym domu i w konsekwencji ogrodzie. Symbol luksusu, wolna od sąsiadów, hałasu i wścibskości przestrzeń - tylko dla siebie samego. Zieleń, koszenie i odgarnianie śniegu, ale za to darmowy garaż i owoce z sadu. No po prostu nic nie przebije własnego domu, nawet apartament na głównej ulicy miasta. I właściwie wszystko pasuje do naszego (polskiego) charakteru - mamy coś wiejskiego w genach, jakąś ciągotkę za sielankową zielenią i swojskością. Szkoda tylko, że w większości z reguły te nasze przeprowadzki i rozbudowy są dosyć niezrównoważone.

Amerykanie także lubią mieszkać na przedmieściach, pokonując długie drogi do pracy codziennie mknąc po wspaniałych autostradach (art. Jakuba Głaza "Przeciw rozproszeniu" z magazynu poznańskiego Browaru). My autostrad nie mamy, ale i tak wszyscy wolą dojeżdżać do centrum własnym super-samochodem codziennie powyżej godziny w jednym kierunku niż ... przenieść się na transport publiczny czy po prostu przeprowadzić się bliżej. Wiadomo - komfort własnego domu niczemu nie równy. W końcu, jak na wiosce zabitej dechami pojawi się kilku nowych lokatorów w willach, to jest nawet nadzieja, że kiedyś powstaną sklepy (oby nie galerie handlowe), szkoły, przedszkola i szpitale. A wtedy co niektórzy znajdą tam pracę i już nie będą musieli dojeżdżać do centrum... Oby, ale perspektywa jest naprawdę odległa. Na razie przedmieścia po prostu chaotycznie i bez wizji rozrastają się w każdym kierunku.

W konsekwencji cierpią nie tylko ludzie (dojeżdżanie - nawet dla tych, którzy się do tego nie przyznają - to prawdziwy koszmar dla psychiki i kondycji fizycznej człowieka), nie mówiąc już o straconym czasie, który mógłby być przeznaczony na rozbudowywanie kontaktów rodzinnych czy społecznych. Ten "urban sprawl" to także szkoda na przyrodzie, do której rozbudowujący tak bardzo lgną. Wycinki lasów, zabieranie ziem uprawnych, wprowadzanie obcych gatunków, produkcja odpadów budowlanych - lista mogłaby nie mieć końca. I wreszcie ogród, najeżony środkami ochrony roślin, sztucznie nawodniony, ozdobiony kilkoma krzewami, wykarczowany z pierwotnej roślinności wiejskiej (zwanej chwastami).

Mogłoby być inaczej, gdybyśmy chcieli rozbudowywać centrum na zielony sposób. I gdyby nas było oczywiście stać. Gdybyśmy woleli kupować w małych sklepikach, a nie w centrach handlowych ze szkła i metalu. I gdybyśmy tak nie uwielbiali samotnie dojeżdżać swoimi ukochanymi samochodami.

Jakub Głaz twierdzi, że szansą na naprawę tej sytuacji i powrót ludzi do centrów miast jest Nowy Urbanizm - styl myślenia i budowania. Dlatego, że racjonalnie i logicznie korzysta z dotychczasowych zdobyczy architektury i planowania przestrzennego, bazuje na socjologii, ekologii i ekonomii. Jest zrównoważony: eliminuje nadmierne zagęszczenie, brak zielonych terenów, segregację społeczną na zamknięte osiedla bogatych czy źle rozplanowaną i niedopasowaną do rzeczywistych potrzeb mieszkańców komunikację miejską. Ale działa .. głownie w USA i Europie Zachodniej. W Polsce na razie się nie przyjmuje.

Polacy wolą ikony i roztańczonych idoli (celebryci zawsze mają wille na przedmieściach) więc ograniczenia wynikające z praktyki zrównoważonego rozwoju dosyć ich rozczarowują. I choć zachwycają się uliczkami Barcelony czy Lizbony (imprezując po nocach praktycznie na gankach prywatnych ludzi), to wolą mieszkać za wysokim płotem 40 km od centrum. I za nic mają swoją stopę King-Konga z ekologicznym śladem (choć mógłby to być miejski pantofelek Kopciuszka).

Opracowanie: Redakcja Mój Ogrodnik